piątek, 7 września 2012

Rozdział 1: podrozdział II

Anne przewróciła dwa regały, porwała kilka książek. Ale się uspokoiła. Wyżyła się. Czuła się o wiele lepiej. Teraz leżała wśród stron i książek, było też trochę pobitego szkła z okien. Wojskowi wybili większość okien.  Przez brudne szyby mało światła się przedostawało, ale przez dziury docierały wstęgi światła. Kurz unosił się w powietrzu. Nie czuła nic. Pustkę. Podobało jej się to? Oczywiście. Była w tej chwili obojętna jak spadający, nic nie znaczący już liść. Na pewien czas wyzbyła się wszystkich uczuć. Była obojętna na świat jak kurz, który ją otaczał. On był, nic nie wnosił, ale był. Taka była w tej chwili.
- Anne? Anne? Anne!? - przerwana została jej chwila całkowitego spokoju. Blair dobijała się do drzwi. Wzięła głęboki oddech, ale po chwili znów usłyszała walenie do drzwi.
- An, proszę, wyjdź! Daj spokój!
Nie miała już wyjścia, Blair nie odpuści, aż nie otworzy jej drzwi. Wstała i otworzyła wielkie, ciężkie, rzeźbione drzwi. Blair tylko spojrzała przez ramię i na jej twarzy pojawiła się złość pomieszana ze zdziwieniem.
- An... - powiedziała razem z wydechem powietrza, pretensjonalnie - Dobra, nieważne. Uspokoiłaś się? Jest już późno, zaczęło zmierzchać. Powinnyśmy iść do Davida. Tutaj nie ma gdzie spać, więc nawet nie próbuj wymigać się od tego. Rozmawiałam z nim. Pozwolił. Nasze materace są obsikane. Orsolonie są zmuszani do nieludzkich rzeczy. Wzięłam do plecaka nasze ostatnie ubrania. Będziemy musiały skombinować nowe, bo te są już na nas przymałe i zniszczone. Zjedz je. - podała jej następne jabłko. Anne przyjęła je z ochotą. Zgłodniała. Przeszła koło siostry i wyszła z domu. Zaczęła iść do Davida. Szczerze? Nie chciała u niego spać. Nie lubi zwalać się na głowę innym ludziom. Lubi gdy sama potrafi o siebie zadbać. Tym razem nie miała wyboru. Mogłaby spać nawet na świeżym powietrzu, ale nikt by jej na to nie pozwolił. Szła ulicą wybrakowaną w asfalt. Ci co przeżyli zaczęli wracać do domów, niektórzy opłakiwali zmarłych bliskich. Jakiś mężczyzna folią i taśmą klejącą łatał szyby. Od kogo zdobył te rzeczy? Nie wiem. Ludzie próbowali sobie jakoś radzić po napadach wojskowych na każdą rodzinę. Niektórzy spali u ludzi z domami mniej zniszczonymi, inni próbowali coś zrobić ze stanem własnego.
Szły bez słowa. Milczały. Nie wiedziały co mają powiedzieć. Straciły już prawie wszystkie materialne rzeczy. Normalni ludzie, by płakali do przywrócenia majątku, ale one się już z tym godziły. Czy to dobre? Zapytajcie się osób, które rozpętały tą wojnę. One stworzyły wraki ludzi, które teraz mieszkają w okupowanych obszarach.
Dom Davida był średnio zniszczony. Mniej niż ich. Weszły bez pukania do niego. Taki mieli układ. Z każdym puknięciem bali się, że to Orsolonie.
- David! - krzyknęła Anne - Już jesteśmy!
- Sypialnia na górze!
- Co?
- Jestem w sypialnie, do cholery!
Blair wbiegła po schodach, które były w opłakanym stanie przez ciągłe bieganie po nich w butach. An została na dole. Poszła do kuchni napić się wody.
Dwa okna w kuchni zostały wybite, jeden blat rozwalony. Reszta była w całości. Zdziwiło ją ilość zniszczeń. Przegonił ich? Może.

- Cześć, David. - weszła do sypialni Blair.
- O, hej.
- Co robisz?
- Łóżko naprawiam. Połamali deski. Już kończę. Jak tam An? Już wszystko w porządku?
- Tak, ale no wiesz... Ona bardzo przejmuje się tym wszystkim. Za bardzo. Boi się o każdego, o siebie najmniej. I jeszcze teraz te napady... Martwię się o nią.
- Jak wszyscy. Wiesz co? Orlsonów przegonili nasi. Byli tu wojska Kargidiaszów. Rozmawiałem z jednym i powiedział, że w najbliższym czasie nie będzie żadnych napadów, kontroli. Będą pilnowali naszego obszaru, bo jest tu dosyć duża liczba ofiar i ogólnie zniszczeń.
- Oo, to świetnie! Ale do czego zmierzasz?
- Ucieczka. Pójdziemy w bardziej bezpieczne miejsce. Do jakiejś małej wsi. Gdzieś gdzie Orlsonowie rzadko przebywają.
- Co? Oszalałeś! Ja się na to przynajmniej nie piszę. Rozstrzelają nas na pierwszej akcji. To zbyt niebezpieczne.
- Może. Ale czy bezpieczne jest przebywanie w obszarze ciągle okupywanym?
- Bardziej niż ucieczka. Teraz jesteśmy chronieni. Musimy sobie poradzić tutaj.
- Dobra, pogadamy o tym kiedy indziej. Tera pomóż mi. Podtrzymaj tą deskę. - wskazał na najbardziej połamaną deskę i od dołu zaczął wbijać kawałki drewna.

Anne zaczęła "zwiedzanie" domu. Chciała zobaczyć co u niego zostało zniszczone. Nie wiele w porównaniu do najbardziej zniszczonych domów w okolicy. W łazience rozbita kabina prysznicowa, kilka kafli, jedno lustro, w salonie okno rozbite, kilka ozdób skradzionych, skradzione drzwi od biura, rozwalony regał z książkami. Koniec. Dom w dobrym stanie jest.
Wyszła na ogród i usiadła na trawie. Co teraz będzie? Jeszcze kilka takich napadów i pozabijają nas. Jeżeli Kargidiasze nas nie ochronią? Co będzie? O Boże, nie wzięłam broni! Przeskoczyła przez płot i pobiegła do domu. Teraz czuła się nieswojo bez strzelby. Bała się, że coś jej bardziej zagrozi, niż wtedy gdy ma przy sobie coś co ją lub innych uratuje.
Biegła bardzo szybko. Było już ciemno. Tylko, w niektórych domach paliły się światła. Większość ludzi była odcięta od prądu. One poprzednio też. Teraz będą pomieszkiwały u osoby, która umie załatwić prawie wszystko.
Pies zaszczekał, An prawie wrzasnęła.  To tylko pies, uspokój się dziewczyno. Biegła dalej. Nie chciała spotkać żadnych nieprzyjemności.
Wpadła do domu, usłyszała, że ktoś po nim chodzi. Weszła do salonu i na czworakach podeszła do szafki po strzelbę. Była tam, na szczęście.
Nie dość, że wojna, to jeszcze złodzieje. Pięknie. Gdzie on jest? Wstała i zaczęła delikatnie stąpać, by nie dać mu znaku o swojej obecności. Podeszła do pokoju, w którym się znajdował - sypialni. Skryła się za drzwiami. Wyjrzała lekko. To był Jonatan. Jaka ja byłam głupia! To tylko Jonatan...
- Wystraszyłeś mnie, gościu...
- O! Jesteś! Gdzie jest Blair?
- U Davida. Będziemy teraz u niego pomieszkiwać. Nasz dom jest zbyt zdewastowany jak sam widzisz.
- Mój też. Przykro mi. - lekko się uśmiechnął. Uważał, że Anne była piękną dziewczyną. Jej białe zęby były bardzo proste, w uśmiechu zawsze powalały. Tęsknił za nim. Bardzo. Dużo by dał, by znów choć przez chwilę się nim zachwycić.
- Mi też. Czemu nas szukałeś? Wystraszyłeś mnie nie na żarty. Myślałam, że to złodziej.
- Przepraszam...
- Weź przestań. - w jej tonie usłyszał radosną nutę. - Czemu nas szukałeś?
- By zobaczyć czy wszystko u was jest ok. Byłem już u chłopaków, więc przyszedłem sprawdzić do was.
- Oo, dzięki. Widać, że nie. Prawie wszystko straciłyśmy...
- Pomagamy sobie wszyscy, An. Jak stracicie jeszcze więcej, ja, David i Francesco pomożemy wam. Obiecuję. Taka była przecież umowa, pamiętasz?
- Tak, pamiętam.
- To dobrze. Odprowadzę cię do Davida. Jest już ciemno.
I poszli. Pół drogi milczeli. W końcu od się odezwał.
- Martwię się o ciebie.
- Słucham?
- Nie tylko ja, my wszyscy. Blair, Francesco, David, ja...
- Ale czemu? Przecież jestem w takiej samej sytuacji jak w wszyscy...
- Nieprawda, ty się wszystkim o wiele bardziej przejmujesz. Nie radzisz sobie. To cię przerasta.
- Czuję się dobrze, przysięgam. Nie trzeba się o mnie martwić. - powiedziała to trochę oschle, bo wiedziała co czuła. Wydawało jej się, że jej wszystkie uczucia były takie jak innych. Że każdy tak to przeżywał. Myliła się.

- David! Nie ma An!
- Co!?
- Nie ma jej... - prawie płakała.
- Nie mówiła, że gdzieś wychodzi...
- Wiem. Boże, gdzie ona jest?
- Poczekajmy trochę, może wróci. Nie ma tutaj teraz Orsolonów. Wszystko będzie dobrze...
Po policzku Blair spłynęła łza.

poniedziałek, 3 września 2012

Rozdział 1: podrozdział I

17 maja 2037
Gdzie te naboje? Gdzie one są!? O Jezu... gorączkowała się Anne gdy ktoś się dobijał do drzwi. Zaczynała popadać w histerię. Słyszała bicie własnego serca. Tak! Są! Zaczęła naładowywać strzelbę. Pobiegła do kuchni, otworzyła małe okno nad blatami i wyszła przez nie. Ostatnie co usłyszała to wrzaski wojskowych w jej domu. Przeskoczyła przez płot i pobiegła do lasu.
Ciągły strach, głód, lęk, stres, ból. Tak wyglądała ta wojna. Tu nie ma miejsca na słabości. Trzeba być silnym, inaczej się zginie. Anne doskonale o tym wiedziała. Po trzech latach wojny znała się na broni i walce jak nie jeden początkujący wojskowy. A to przecież dziewczyna. Do głowy by jej nie przyszło rozglądać za amunicją przed rozpoczęciem bitwy o śmierć i życie. Wojna zmienia każdego. Nie ma wyjątków. Nawet najbardziej silni psychicznie przeżywają kryzysy. To jest straszne.
Przebiegła kilka kilometrów. Biegła w rozwiązanych butach, ze strzelbą w ręku. Ciągle wpadała na gałęzie. Zaczepiła butem o korzeń. Upadła. Z piachem w ustach zaczęła się podnosić, ale pękła. Zaczęła płakać. Łzy kapały na ziemię, mech. Nigdy nie chciała wojny. Nie wie czym się do niej przyczyniła. Nie umie zabijać. A bez tej umiejętności są marne szanse na wygraną. Tu trzeba zabijać, by być żywym. Anne nauczyła się polować, jest cudownym strzelcom, ale do człowieka nie strzeli. Po każdym strzale do zwierzęcia, płacze. To nie jest zgodne z jej naturą.
Ciągłe łzy i szlochy. Nie jest żałosna. Jest słaba. Wojna ją wykańcza. Zapomniała co to jest śmiech. Od dawna nie była szczęśliwa.
Chyba mogę już wracać... Minęło już od napadu około 50 minut, poszli już sobie.
Wstała, zabezpieczyła broń i zaczęła iść w stronę swojego domu. Zapewne już ruiny.
Przeskoczyła przez płot. Wbiegła do domu. Wszystko było rozwalone. Każdy pokój splądrowany. Usiadła na krześle i popłakała się ponownie. Do domu weszła jej siostra.
- O Boże! Anne, wszystko z tobą w porządku!? - krzyknęła gdy ujrzała z korytarza salon. Wbiegła po schodach i pobiegła do pokoju Anne. Nie było jej tam. Pobiegła do biblioteki, pusto. Zbiegła do kuchni. Znalazła ją. Jasno zielona niegdyś piękna kuchnia, z białymi meblami była doszczętnie zniszczona. Nic nie było do użytku.
- Blair... Wszystko jest zniszczone... - przytuliła siostrę. Blair była starsza od Anne o dokładnie rok. Zostały same od śmierci matki. Zginęła z rąk wojska 18 grudnia 2036. Ich ojciec drugiego dnia wojny. Także z rąk Orslonów. Umarł ze strzelbą w rękach. Nie poznały ostatnich wól rodziców, ale i tak wszystko zostało zniszczone.
Blair była tak samo piękna jak Anne, ale ona to potrafiła uwydatnić. An całe życie się do niej porównywała. Czuła się gorsza. Jej piękne czarne, kręcone włosy, niebieskie oczy, blada karnacja wydawały się lepsze dla niej od własnych kasztanowych włosów i granatowych oczu. Ale ukrywała to za promiennym uśmiechem. Teraz już go nie widać. Stała się ponura i smutna.
- Wstawaj, przyniosłam jabłka. Będziemy mieszkać u Davida. Pozwoli nam na to chyba.
- U Davida...
- Tak, kochana. Chodź coś zjeść. - i zniknęła za ścianą.
Gdy wróciła miała pełny kosz pięknych jabłek.
- Skąd je wzięłaś? Nie ma już prawie jabłoni w okolicy! Jakie piękne! Od dawna nie widziałam jabłek...
- Od Jonatana. Miły jest bardzo. Zawsze nam pomaga. Oh, zdobył nową broń. Leć jutro ją obejrzeć, mała. Zapraszał cię. Bardzo chciał się pochwalić i może jedną ci da. Oj, to miała być tajemnica.
- Czemu się nie przejmujesz?
- Hmm?
- Tym wszystkim. Mieszkamy w ruinie! Blair, ty tego nie widzisz!? Każdy pokój zniszczony, książki pokradzione, spiżarnia opróżniona! Nie mamy już nic! Ty się z tym godzisz!? Ciągle chodzisz zadowolona, a mamy wojnę! Pieprzoną wojnę! Mama i tata nie żyją, a ty się uśmiechasz! Nie rozumiem cię! Nie wiem czemu cię to nie rusza! Powiedz mi, czemu!?
- An...
- An!? An!? Ty się lepiej naucz używać broni, bo twój uśmieszek podkurwi jakiegoś żółtka i będzie po tobie!
- Spokojnie już. Uspokój się. Rusza mnie to. Bardzo. Ale nie myślę o tym. Próbuję wracać myślami do wspomnień gdy uczyłam cię tańczyć, gdy chodziłyśmy z tatą na ryby...
Warknęła i wyszła. Zamknęła się w bibliotece i zaczęła rozwalać książki i regały. Jest na skraju wytrzymałości. Dłużej tak nie pociągnie. Potrzebuje spokoju, odstresowania. A co dostała? Napad. Wszystkiego jest za dużo jak na jej drobne barki.

niedziela, 2 września 2012

Prolog

15 czerwca 2034
Dzień upalny, godziny szczytu, drogi zatłoczone, metra przepełnione, każde miejsce w pociągach zajęte. Nagle na miasto spadają bomby. Popłoch, panika, pożary. Ludzie uciekają w miejsca, w których czują się bezpiecznie, czyli głównie domy. Liczba ofiar niezliczona. Małe dzieci płaczą, krzyczą, gubią się. Nie wiadomo co się dzieje. Ktoś wrzasnął "To wojna!" i włączyły się syreny. Po 30 minutach do miasta wjeżdżają czołgi, wbiegają żołnierze. Nikt nie wie jakiej są narodowości. Wojna nie była zapowiedziana. Nowoczesna broń i strategia przeraża cywilów. Zaczynają się masowe samobójstwa. Ludzie skaczą z mostów, strzelają do siebie z broni, która miała im służyć do obrony. Miasto przeradza się w ruinę. Jakiś żołnierz strzela do ciężarnej kobiety, która staje mu na drodze. Zero kontroli, władze miasta nie były przygotowane. Nowi wojskowi ze strony miasta wkraczają do walki. Sytuacja po jakimś czasie jest opanowana, nieprzyjaciel się wycofuje. To jest jeden z nielicznych wyjątków. Rozpoczyna się III wojna światowa. Z kogo strony? Ze strony Orslonów. Większość ich pochodzi z Chin. Każdy jest z Azji. Tego nie da się powstrzymać. Są zbyt dobrze przeszkoleni.